opowiedziana przez osobę ponownie połączoną przez Barka UK w Lambeth, w Londynie.
„Rano – to najgorsza pora dnia. Najpierw budzi mnie zimno, a potem to znajome trzepotanie w głowie, suchość w ustach i „szczoteczka” w gardle. Rozglądam się i widzę znajomych ludzi w śpiworach, leżących blisko ściany. Znowu pada. Butelki wokół mnie są porozrzucane, niestety puste jak moje kieszenie. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem: „Hej, jak się masz dzisiaj? Jesteśmy z „Barki”. Jak możemy ci pomóc? WSPARCIE? Od razu pomyślałem o napełnieniu butelki obok mnie”.
Jeśli nie mogę tego osiągnąć – tracę zainteresowanie. Więc wracam do Polski? Od kilku lat jestem w Londynie. Wreszcie jestem wolny. Robię to, co chcę. Mam za darmo jedzenie i ubranie, zawsze znajdę pieniądze na picie. Znam angielski, więc jak będę gotowy, znajdę pracę. To jest mój plan na życie, ale nie na dzisiaj. Więc odmawiam. Po pierwszym spotkaniu z „Barką” zacząłem ich częściej widywać. Spotkaliśmy się w Day Center w Waterloo. Moja początkowa niechęć przerodziła się we współczucie. Wiele razy rozmawialiśmy o moim piciu; że czas coś z tym zrobić i przestać marnować życie. Zgodziłem się z tym i chciałem coś zmienić, ale zawsze było – jutro, pojutrze i kiedyś. Miło było porozmawiać o czymś poważnym i przywołać wspomnienia z poprzedniego życia. W kółko przypominałem sobie to zdanie „Hej, jak się masz dzisiaj? Jesteśmy z Barki. Jak możemy ci pomóc?”
Jednak moje życie potoczyło się tym samym torem. Każdego dnia czułem się tak samo jak dwie krople wódki. Cała moja energia i egzystencja była podporządkowana butelce. Cykl mojego dnia wyznaczało picie. Zdałem sobie sprawę, że tonę coraz niżej. Z desperacji przyjąłem pracę. Pracowałem w fabryce sałatek, w szklarniach; sadziłem kwiaty, układałem kostkę brukową dla Cyganów. Pracowałem nawet w rzeźni. To tutaj zostałem wyrzucony. Miałem jednak trochę pieniędzy. Niestety nie wystarczyło, żeby coś zacząć, ale idealnie nadało się na zakup alkoholu. Po każdej nieudanej próbie znalezienia pracy (wyjeżdżałem do Bognor Regis, Chichester, Hull, Manchester i Bóg wie gdzie jeszcze) zawsze wracałem do Londynu. Starzy przyjaciele przywitali mnie z otwartymi ramionami i pełnymi butelkami.
Po jednej z takich wycieczek odwiedziłem Day Center w Shepherd’s Bush. Dobry stary Broadway. To było miejsce, w którym spędziłem pierwszy rok na wygnaniu, zawsze pijany. To był szok. Pierwszą osobą, którą spotkałem, był „Marynarz” („Żeglarz”). Był moim bardzo dobrym przyjacielem, z którym dzieliłem miejsca zamieszkania ‘na dziko’, a cidera piłem tyle co średniej wielkości jezioro. Był trzeźwy, czysty i szczęśliwy z życia. Opowiedział mi, jak wrócił do „Barki”, wytrzeźwiał, zmienił swoje życie i jak zaczął pracować z „Barką”.
Z tego miejsca poprosił mnie, abym poszedł w jego ślady. Zaoferował mi pomoc i zapewnił, że w „Barce” znajdzie się dla mnie miejsce. Tym razem jednak wygrał cider, ale postać zdrowego i trzeźwego „Żeglarza” utkwiła mi w pamięci.
Maraton alkoholowy ciągnął się dalej. Niemal codziennie obiecywałam sobie, że to już koniec, że to skończę, ale bezskutecznie. Moje drżące ciało mogło być spokojne tylko w jeden sposób. Każda komórka w moim ciele działała dopiero po odpowiedniej dawce alkoholu. Miesiąc później zostałem pobity. Zdarzyło się to oczywiście wcześniej. Leżąc, zawinięty w śpiwór, mężczyzna ma niewielkie szanse na wyzwanie grupy awanturniczych nastolatków. Ich ulubioną zabawą było rzucanie w nas kamieniami, butelkami i puszkami. Uważali, że polewanie nas piwem lub wodą podczas snu jest niezwykle zabawne. Pośmiali się też, kradnąc jeden z naszych butów lub rzucając w nas śmieciami. Na ten problem było tylko jedno lekarstwo – oczywiste. Tym razem jednak miałem trudności z chodzeniem i mogłem prawidłowo widzieć tylko jednym okiem. Zaprzyjaźniłem się z ludźmi z „Barki”. Znałam ich już dobrze i często się widywaliśmy.. Dlatego po przebudzeniu się na drugie powitanie: „Cześć, jak się masz, jesteśmy z „Barki”… Postanowiłem odejść. To nie był problem.
Dwa dni później znalazłem się w autobusie jadącym do Polski. Przyjechałem do gminy Barki w Chudobczycach. Znalazłem się w otoczeniu bardzo miłych ludzi. Okolica była cicha i spokojna. Dla kogoś takiego jak ja, po latach spędzonych w londyńskim zgiełku – było zbyt spokojnie.
Wytrzymałem to przez cztery tygodnie. Pomyślałem „ty idioto, to nie dla ciebie”. Byłem trzeźwy, uzdrowiony i znów chciałem podbić świat. Kusiło mnie do powrotu do Londynu, więc wróciłem.
Niestety moje plany szybkiego znalezienia pracy i normalnego życia zawiodły. Po kilku dniach znalazłem się wśród dawnych kolegów z butelką w ręku.
Wróciliśmy do starego sposobu zdobywania pieniędzy – żebrania. Zastosowaliśmy bardzo skuteczną metodę – psa. Irlandczyk dał nam swojego psa w zamian za dwa piwa. Ludzie chyba bardziej żałowali psa niż nas (pies wbrew pozorom żył w dostatku, jedząc tylko przysmaki, mając dużo miejsca i świeżego powietrza).
Mieliśmy dużo pieniędzy i też dużo piliśmy. Kolejne dni, tygodnie, miesiące wyglądały identycznie. Rano wypiłem butelkę cidera na „regenerację”, pozbyłem się resztek, potem wpadałem do Ośrodka Dziennego, żeby się ogrzać, zjeść, a czasem wykąpać – oczywiście pobyt przeplatany kieliszkami wina. Potem poszedłem do parku lub garażu, kiedy padało, żeby się napić. Wieczorem „praca”, z krótką zmianą na taką, która po prostu błaga, żeby się napił.
Później, po przeliczeniu pieniędzy, poszedłem do zaprzyjaźnionego sklepikarza po kanapkę, której nie mógł sprzedać – i imprezowałem.
Pewnego dnia usłyszałem zdanie: „Hej chłopaki, jesteśmy z Barki, jak możemy pomóc?” – zapytał smutno uśmiechnięty „Marynarz”. Po kilku godzinach odbyliśmy długą rozmowę w Ośrodku Dziennym. Po raz kolejny poprosił mnie o zaprzestanie picia i zaproponował mi miejsce w „Barce”. Pamiętam ten pomysł i bardzo mi się podobał, ale w tym czasie przechodziłem przez proces neutralizacji, który dał mi poczucie, że perspektywa podjęcia jakiegokolwiek działania jest totalną abstrakcją. Było coraz gorzej. Miałem depresję połączoną z uczuciem całkowitej rezygnacji. Nawet picie nie przynosiło mi ulgi. Nie wywoływało już euforii, a mój nastrój się nie poprawiał. Piłem nie po to, żeby myśleć, tylko po to, żeby spać. Niedługo potem nie chciałem już nigdzie iść, moje ciało zupełnie odmawiało mi posłuszeństwa. Położyłem się na tekturowych deskach, zawinięty w śpiwór, a koleżanki przyniosły mi kanapki i – oczywiście – alkohol.
Ulica jest jak rak i pożera cię od środka. Jest jak wielki wir, który zbiera wszystko, co jest w jego zasięgu. Kiedy wejdziesz w jego posiadanie, nie możesz się wydostać. Przez te wszystkie lata „Barka” starała się mi pomagać nawet wtedy, gdy mnie przepuszczała. Nie przestała. Gdy wydawało się, że zbliża się koniec, Radek, mój kolega z „Barki”, przyszedł do mnie i zaciągnął na detoks. Nie jak normalny detoks w szpitalu, gdzie można wytrzeźwieć i po kilku dniach odesłać cię z powrotem na ulicę, ale na 30 dni w profesjonalnej placówce, gdzie koszt wynosi ponad 6000 funtów na pacjenta. Dla polskiego bezdomnego bez zasiłków wejście tam było niemożliwe, ale nie dla Radka.
Ten okres był czasem prawdziwego wyzdrowienia: zastrzyki, tabletki, detoksykacja, ale miałem też dostęp do psychologa i terapeuty. Nie było to łatwe. Już po kilku dniach mogłem sam wyjść z pokoju bez pomocy innych osób. Po tygodniu zacząłem jeść, a po kilku kolejnych dniach moje drżące ciało zaczęło się uspokajać. W końcu zdążyłem trzeźwo przemyśleć swoje okoliczności. Podjąłem wiele ważnych decyzji. Radek cały czas mnie odwiedzał. Przywiózł mi tytoń i świeże wieści ze świata. Nasze rozmowy dały nam dużo satysfakcji. Pod koniec pobytu zadałem sobie pytanie „Co dalej?” Nie chciałem wracać na ulicę. Bałam się siebie. Odpowiedź przyszła ponownie z Radkiem! Powiedział mi, że rozmawiał z siostrami z Missionary Charity w Elephant & Castle i zabiorą mnie do hostelu. Nie wiedziałem, że będzie to jeden z najważniejszych kroków, jakie zrobię w życiu.
Po kilku dniach wiedziałem, że będziemy się dobrze dogadywać. Siostry były jak balsam na moją zranioną duszę. Były dla mnie jak zastępcze matki i przyjaciółki. Zdobyłem ich zaufanie. Po kilku miesiącach robiłem wszystko – zarządzałem kuchnią, przyjmowałem dostawy, robiłem zakupy. Odpowiadałem też – co jest ironiczne – za zapewnienie trzeźwości mieszkańcom hostelu.
Świadczyłem również usługi tłumaczeniowe dla osób, które nie mówiły po angielsku. Odkryłem, że chcę pomagać innym ludziom. Siostry nauczyły mnie czerpać radość i satysfakcję z uśmiechów innych ludzi. Jestem z Siostrami bardzo dobrymi przyjaciółmi i moja miłość do nich jest niezmienna.
Miałem niezmiennie dobry kontakt z Radkiem. Nasz związek był zupełnie inny. Byliśmy teraz jak dwaj dobrzy koledzy. Moje życie stało się normalne. Podczas jednego z naszych spotkań Radek powiedział mi, że „Barka” ma spotkanie następnego dnia i zostałem zaproszony. Oczywiście uczestniczyłem w spotkaniu. Byli młodzi, przyjaźni i entuzjastyczni ludzie. Rozmawiali o projektach ponownego połączenia z gmin Hammersmith & Fulham, City, Lambeth i Southwark.
Kilka osób wróciło z Hammersmith, kilka osób z Miasta, pomogliśmy im, z nim można było wszystko”. Często omawialiśmy indywidualne przypadki. Pamiętam, że strasznie się wstydziłem. Boże, pomyślałem, jeśli jest w z każdym z nich, choćby ułamek nieszczęścia, którego doświadczyłem, gdy byłem bezdomny, to muszę im pomóc. Po spotkaniu Ewy, szefowej Barki UK, zaprosili mnie na rozmowę kwalifikacyjną i po kilku słowach zaproponowali dwumiesięczny kurs w Barce w Polsce, a następnie pracę. Byłem mile zaskoczony, więc od razu się zgodziłam i tydzień później byłem w Polsce.
Z dworca odebrał mnie Janusz. Od razu zawiózł mnie do siedziby Barki. Wypiliśmy kawę i zaczęliśmy. „To jest Ośrodek Ekonomii Społecznej, Ośrodek Inicjatyw Społecznych. Jest szkoła, a tutaj jest miejsce, gdzie każdy może dostać darmowy posiłek.
Stamtąd udaliśmy się na wizytę do Pogotowia Społecznego, które choć uboższe, przypomina mi hostel prowadzony przez moje ukochane Siostry, a potem osiedle „Darzbór” dla bezdomnych. Pod koniec dnia zebrałem kilka broszur i książek. Wieczorem, kiedy przeczytałem materiały o pracy i dokonaniach Barki, w tym o jej koncepcji „Ekonomii Społecznej”, przestało to być dla mnie pustym abstrakcyjnym pojęciem.
Kolejne dwa miesiące spędziłem w Domu Wspólnoty w Posadówku. Mieszkają tu ludzie jak każda inna społeczność Barki: „ludzie z problemami – alkohol, więzienie i często zwykła ludzka samotność”. Ta mieszanka nie powoduje eksplozji, a raczej dostraja, uzupełnia i spycha na wózek życia.
Ludzie tutaj odzyskali już swoją godność. Teraz pracują nad poprawą jakości swojego życia. Chętnie pracują, bo robią to dla siebie i robią to skutecznie. Te dwa miesiące to kolejna wspaniała lekcja życia.
Wróciłem do Londynu pełen entuzjazmu i niepokoju.
Po kolejnym spotkaniu z Szefem dowiedziałem się, że za kilka dni zacznę pracę w Broadway Centre. To jest dokładnie to samo miejsce, w którym siedem lat temu rozpocząłem karierę jako bezdomny. Pierwszego dnia, kiedy przyjechałem na „Broadway” i spojrzałem na zgromadzonych tam ludzi, zobaczyłem siebie. Ten sam strach, obojętność i rezygnacja skrywane pod maską arogancji. Już wiem, co chcę robić w późniejszym życiu.
Po kilku dniach wyszedłem na swój pierwszy patrol. Odwiedziliśmy miejsce, w którym spałem jako bezdomny i zobaczyliśmy ludzi skulonych w śpiworach, skulonych pod ścianą, bo znowu padało. I wtedy usłyszałem swój głos – „Cześć chłopaki, jak się masz dzisiaj? Jesteśmy z Barki, możemy Ci pomóc?”